Mam ochotę wrzasnąć. Serio, za każdym razem jak słyszę TO ZDANIE mam ochotę zawyć i to tak, jak się wyję między skurczami. Między ósmym, a dziewiątym centymetrem. Właściwie to TYCH zdań jest więcej. Pierdyliony sentencji, które irytują i to bardziej niż komary w lecie, nawet bardziej niż teściowa – czyli jest moc. Czy mu nie za zimno, czy mu nie za ciepło, czy do ucha mu przypadkiem nie nawiewa, a w ogóle może załóż mu skarpetki. No wiadomo – matka jest niekompetentna, trzeba ją przeszkolić.
Jednak, jest taka perełka, która drażni mnie szczególnie – ależ ten rok zleciał. Rozumiesz? Nim się obejrzała Janowi strzelił roczek! Roczek, nie wiadomo kiedy! Umówmy się – zlecieć można ze schodów, zlecieć mogą wakacje ewentualnie urlop, ale litości! Nie rok z dzieckiem!
Nie wiem czy zauważyłaś, ale właśnie chce Ci powiedzieć, że rok z dzieckiem (czytaj rok macierzyńskiego) to żaden chill, żadne Bermudy, a tym bardziej nie Majorka. Pierwszy rok życia mojego dziecka dał mi w kość. Przeczołgał mnie, bardziej niż dwa tygodnie obozu bez bieżącej wody i bez grama czekolady. Nie, to nawet nie był maraton. To był triatlon w swej najbardziej hardcorowej wersji!
Rok, w którym nie przespałam ani jednej nocy, w którym nie przespałam nawet pięciu godzin ciągiem. Rok nieregularnych posiłków, które na zimno wrzucałam do żołądka. Rok, w którym mój pęcherz musiał trzymać hektolitry moczu, w którym poranny prysznic brałam o szesnastej. To był rok, w którym nie obejrzałam serialu, nie wspominając o filmie. Rok, w którym nie kupiłam bielizny innej niż ta do karmienia!
Sorry, ale ten rok mi nie zleciał. Bo minuty naprawdę potrafiły się dłużyć. Jak wtedy, gdy Jan spał na moich rękach i za Chiny nie dał się odłożyć, więc siedziałam unieruchomiona – przez godzinę, a nierzadko dwie! Albo wtedy, kiedy płakał przeraźliwie. Kurde! Kiedy Twoje dziecko płacze, a Ty za cholerę nie umiesz mu pomóc minuta, ba! sekunda to szmat czasu!
Przysięgam Ci, że w czasie tego roku nie brakowało dni, w których ze łzami w oczach i z zegarkiem w ręku czekałam na osiemnastą. Bo właśnie wtedy wracał mój mąż. Tak, to był cholernie ciężki rok. Ale tego nie widać z doskoku. Nie zobaczysz tego, kiedy wpadniesz do mnie na godzinę!
Nie, ten rok nie zleciał. Trwał 365 dni, 8760 godzin, 525600 minut i 31536000 sekund! I ja każdą z tych sekund odczułam, mniej lub bardziej. To nie była bułka z masłem, a tym bardziej chleb z Nutellą! Sorry, ale nie!
Kocham moje dziecko i naprawdę! wskoczyłabym za nim w ogień. Nie cofnęłabym czasu, nie zmieniła decyzji o jego posiadaniu. Bez zastanowienia wskoczyłabym – w ten wartki i piekielnie zimny nurt – ponownie. Bo warto, bo naprawdę warto!
Ale nie będę ściemniać, że prawdziwą – taką w stu procentach autentyczną i przeszywającą mnie do szpiku radość – czuję od narodzin Jana nieprzerwanie. Bo dopiero teraz, kiedy mój syn stawia pierwsze kroczki i bezbłędnie łączy dwie sylaby w ma-ma, umiem się tym macierzyństwem cieszyć, umiem bawić! I nie muszę walczyć o przetrwanie.
SPODOBAŁ CI SIĘ TEN WPIS? A MOŻE ZNASZ OSOBĘ, KTÓRĄ RÓWNIEŻ BY ZAINTERESOWAŁ? JEŚLI TAK, BĘDZIE MI SZALENIE MIŁO JEŚLI :
- POLUBISZ GO LUB UDOSTĘPNISZ NA MOIM FACEBOOK’U
- POINFORMUJESZ MNIE O TYM W KOMENTARZU PRZY OKAZJI DZIELĄC SIĘ SWOIMI UWAGAMI
- WESPRZESZ GRUPĘ, KTÓRA INTERESUJE SIĘ MOIM BLOGIEM I POLUBISZ MÓJ KANAŁ NA FACEBOOK’U
DZIĘKUJĘ! MAM NADZIEJĘ, ŻE JESZCZE DO MNIE WRÓCISZ 🙂