Nigdy nie dążyłam do perfekcji. Na lusterkach miewałam mazy, a gary rzadko kiedy zmywałam od razu… Dom był dla mnie miejscem do życia czyli również do brudzenia. Nigdy nie miałam problemu z jedzeniem na kanapie, tak samo jak nie przeszkadzało mi to, że na stole leży ogryzek z jabłka (nie, nie mówię, że przez tydzień). Sprzątanie nie było moim priorytetem. Nigdy! Uważałam (i nadal uważam), że w życiu są ważniejsze rzeczy. Zamiast pucować – sięgałam po książkę albo wychodziłam na spacer. Nie robiłam sobie wyrzutów, że zamiast tego mogłam zrobić tamto. Można powiedzieć, że żyłam z bałaganem w symbiozie dopóki… NIE ZOSTAŁAM MATKĄ.
Uwierz mi, syndrom wicia gniazda jest niczym w porównaniu z tym co zaczęłam robić po powrocie ze szpitala – serio, nawet kremy układałam od linijki. Jak myślisz: dlaczego? Dlaczego tak starannie wszystko pucowałam?! Może bałam się roztoczy… Nie! To poukładane pranie, czysta podłoga i nie zalegające w zlewie gary dawały mi poczucie sprawstwa.
Bo kiedy nie możesz kontrolować płaczu w desperacji chwytasz za miotłę.
Przez pierwsze tygodnie, ba! miesiące macierzyństwa czułam, że zawodzę. Nie byłam perfekcyjna, bo – po pierwsze – nie uspokajałam syna w minutę – po drugie – nie potrafiłam uśpić go w dziesięć.
Pojawiło się poczucie klęski. Dół za dołem. Niemoc.
Kiedy się cholernie starasz, a wszystko dokoła i tak Ci nie wychodzi – przestajesz w siebie wierzyć. I ja tą wiarę straciłam. Straciłam poczucie sprawstwa. Bo choć robiłam wszystko mój syn nie przestawał płakać. Płakał przed karmieniem i po karmieniu, przed drzemką i po drzemce, na rękach i w gondoli. Nie umiałam zapanować nad płaczem, ale nad kurzem (chwilowo) mogłam!
Moje życie rozpadało się na milion kawałków i ja te kawałki zbierałam za pomocą mopa. Serio, sprzątanie dawało mi poczucie kontroli!
Tylko później zabrakło mi czasu.
Mój dzień rozpoczynało karmienie, które dość płynnie przechodziło w bujanie ewentualnie noszenie. Potem wdzierała się drzemka, a ja zastygałam na kanapie, bo każdy (nawet najmniejszy!) szmer potrafił Jaśka zbudzić. I na powrót karmienie, tulenie, przewijanie… I tak z beznadziejnej matki przerodziłam się… W BEZNADZIEJNĄ PANIĄ DOMU.
Z takim przeświadczeniem żyłam długo. Dopiero później zrozumiałam, że…
Matka, której dziecko płacze nie jest beznadziejna. Bo dzieci tak mają – jedne płaczą mniej, drugie odrobinę więcej, a trzecie nie przestają wcale.
Matka, może nie mieć czasu na sprzątanie i to jest NORMALNE. W domu, w którym pojawia się dziecko pojawia się… BAŁAGAN. Kropka.
Nie musisz – nikomu! – niczego! udowadniać. Nie musisz zgrywać perfekcyjnej mamy, ani perfekcyjnej Pani domu. Nie rób tego. Nawet przed teściową – ona też jest matką. Zrozumie, a przynajmniej… Powinna.
Uwierz mi TY już jesteś perfekcyjna! Taka jaka jesteś. Bez poukładanego prania i umytych garów. Jesteś idealna. Spójrz na swoje dziecko. Jest zadbane? Uśmiechnięte? Rozbrykane? A kiedy znikasz za drzwiami, czy do Ciebie biegnie?
Po szesnastu miesiącach macierzyństwa w końcu zrozumiałam, że bycie perfekcyjną matką nie oznacza serwowania dwudaniowego obiadu. I to punkt trzynasta. Tu nie chodzi o eko ciasteczka czy domowy budyń…
Perfekcyjna matka po prostu się stara.
SPODOBAŁ CI SIĘ TEN WPIS? A MOŻE ZNASZ OSOBĘ, KTÓRĄ RÓWNIEŻ BY ZAINTERESOWAŁ? JEŚLI TAK, BĘDZIE MI SZALENIE MIŁO JEŚLI :
- POLUBISZ GO LUB UDOSTĘPNISZ NA MOIM FACEBOOK’U
- POINFORMUJESZ MNIE O TYM W KOMENTARZU PRZY OKAZJI DZIELĄC SIĘ SWOIMI UWAGAMI
- WESPRZESZ GRUPĘ, KTÓRA INTERESUJE SIĘ MOIM BLOGIEM I POLUBISZ MÓJ KANAŁ NA FACEBOOK’U
DZIĘKUJĘ! MAM NADZIEJĘ, ŻE JESZCZE DO MNIE WRÓCISZ 🙂