Jakiś czas temu zwierzyłam się Wam z tego, że nie odkładam syna do łóżeczka od razu gdy zaśnie tylko mocno go do siebie tulę i potrafię tak przesiedzieć dobre pół godziny. To duża zmiana. Wcześniej czym prędzej wrzucałam go na materac, otulałam kocem i czmychałam do łazienki ewentualnie łóżka. Kompletnie nie czaiłam jak można siedzieć i gapić się na dziecko, w dodatku śpiące (heloł! to czas na pożyteczne rzeczy)… A teraz? Siedzę i patrzę.
Gdybym miała opisać jednym słowem swój psychiczny i fizyczny stan na rok po porodzie zdecydowałabym się na wrak. Serio, tak się właśnie czułam. Jak wrak człowieka. Niestabilna emocjonalnie, wymęczona i pozbawiona energii.
Przez okrągłe dwanaście miesięcy funkcjonowałam jak robot – pielucha, karmienie, usypianie. Potem doszło śniadanko. Później zupka, deserek, kolacyjka. No i oczywiście spacer. Szczerze? Koszmar! Macierzyństwo, które miało dać mi szczęście przyniosło wątpliwości. Nie wiedziałam czy nadaje się na matkę bo tęskniłam za… WOLNOŚCIĄ.
Wieczorami byłam padnięta. I tak, czasem kładłam się do łóżka jak stałam czytaj: bez prysznic i umytych zębów. Po godzinie wstawałam na karmienie. Potem na kolejne i kolejne. Czasem było ich osiem, a w porowych dziesięć! Niemal każdego ranka budziłam się WŚCIEKŁA.
Pierwsze zmiany przyszły po roku, a prawdziwe – wielkie i znaczące – sześć miesięcy później. O części pisałam Ci tutaj. Mój syn zaczął chodzić (czytaj: ulga dla pleców), mówić (mniej domysłów i STRESU!) oraz lepiej spać (kilka godzin w ciągu!). I ten sen okazał się zbawienny! Kiedy sypiasz po trzydzieści minut co trzydzieści minut to… Czujesz się (i wyglądasz!) jak zombie. Budzisz się zmęczona, kładziesz wyczerpana i tak w kółko.
Od trzech miesięcy nie padam na twarz. I wiesz co? Totalnie się wyluzowałam. Naprawdę jestem skłonna stwierdzić, że większość macierzyńskich problemów wynika z niewyspania. Bo kiedy nie śpisz jesteś jak bomba. Taka tykająca. Wkurzasz się o wszystko: brudne gacie, obsrana pielucha, muzyka albo brak muzyki. Jesteś chaotyczna i naprawdę wszystko WYOLBRZYMIASZ. W takim stanie nie trudno o depresje, a porządne załamanie masz jak w banku. Wiem, bo też tam byłam. Mimo szczerych chęci (i macierzyńskiej miłości) nie potrafiłam się cieszyć…
Obecnie budzę się wyspana (oczywiście w miarę, bo Jan nadal nie przesypia nocy, dwie pobudki to wciąż standard) i naprawdę jestem spokojniejsza. Dobrnęłam do chwili, w której cieszy mnie zwyczajny spacer (serio, potrafię krążyć wokół bloku i czerpać z tego radość), nawet rutyna stała się znośniejsza. No i najważniejsze: PRZESTAŁAM SIĘ ŚPIESZYĆ. Teraz celebruje każdą wspólną chwilę: posiłek, kąpiel, zabawę. Chłonę każde jedno słowo, a ostatnio nawet.. zdanie!
I wiesz co? Jest Nam razem dobrze.
DOBRNĘŁAŚ DO KOŃCA? SUPER! BARDZO SIĘ CIESZĘ, ŻE KOLEJNA ZARWANA NOC NIE POSZŁA NA MARNĘ 🙂 JAK MYŚLISZ – TEN TEKST MÓGŁBY SIĘ KOMUŚ PRZYDAĆ? JEŚLI UWAŻASZ, ŻE TAK TO PROSZĘ CIĘ O:
- KOMENTARZ (NAJLEPIEJ MIŁY :D)
- LAJKA, SERDUSZKO TUDZIEŻ INNĄ MEGA SPONTANICZNĄ REAKCJĘ
- UDOSTĘPNIENIE
W TYM CELU ZAPRASZAM CIĘ NA MÓJ FANPAGE
AGNIESZKA,