Kiedy do mnie dotarło, że za chwilę w Naszym domu pojawi się dziecko przyznam, że zaczęłam panikować. Ale tylko trochę, bo nie wpadłam w szał zakupów i nie zawaliłam mieszkania kartonami. Niewinnie przeglądałam internetowe listy must have, wertowałam poradniki i zapisywałam. Dopiero teraz – czyli już pod koniec ciąży – zdałam sobie sprawę z jednej rzeczy.
Dawno, dawno temu (a przynajmniej dziesięć kilo wcześniej) usłyszałam piękne słowa. Słowa o kolejce, w której stać nie będzie trzeba – bo zawsze znajdzie się ktoś, kto ciężarną przepuści i w najbardziej zatłoczonym busie miejsca ustąpi. Ktoś – kto życzliwym okiem na ciążowy brzuszek spojrzy.
Jest wokół porodu jakieś tabu. Bo chociaż rodzimy z pokolenia na pokolenie to mało w Naszych domach rozmów na ten temat. I być może z tej niewiedzy budzi się strach. A czasem, wręcz odwrotnie. Na porodówkę idziemy nieświadome tego co Nas czeka, z nadzieją na szczęśliwe rozwiązanie.
Kiedy dzieliłam się ze światem wiadomością o ślubie, większość osób reagowała podobnie. Po chwili zachwytu, wylewano wiadro uwag. I tak słyszałam, że w końcu nadciągną czarne chmury. A jak lunie, utonę w skarpetkach. Piewcy wolności bąkali, że coś tracę. Oczywiście bezpowrotnie. Dlatego kiedy nadszedł czas informowania o ciąży na litościwe spojrzenia byłam już przygotowana.
Ciąża? Już? Naprawdę?!